sobota, 27 lipca 2013

Nastał spokój

Wreszcie jesteśmy normalną rodziną- tak powiedziała moja córka wczoraj gdy wróciliśmy z podroży. Kilka dni temu nawet wspominała pytając mnie kiedy będziemy normalną rodziną. Wtedy nie umiałam odpowiedzieć jej na pytanie, teraz mogę powiedzieć z całą pewnością że już tak jest. Po dwu tygodniowej tułaczce w jeden dzień wszystko jakby wróciło na swoje miejsce. Każdy ma zajęcie i nadgania pracę, ja robię po trochu spędzając czas z dziećmi. Obiad zjedzony rodzinnie na dworze przy zapachu grillowanego mięsa i sałatek warzywnych roznosił się a my z uśmiechem na twarzach siedzieliśmy przy stole rozmawiając. Cała nerwówka jakby wyparowała rozchodząc się niczym para a rodzinny czas wypełnił się po brzegi. Rano kosił Tomek trawę budząc nas zapachem zieleniny, dzieci bawiły się w piasku a ja popijając kawę z teściową na tarasie mogłam odetchnąć z ulgą i cieszyć się tym widokiem. Praca, rodzina wszystko ma swój czas i miejsce - bez gonitwy, bez wyścigu. Kozy pasą się na łące spokojniej odkąd jestem w domu, Tola nie wyje z tęsknoty a kury grzejąc się na słońcu otulają się  rozgrzebaną ziemią. Czyż świat nie jest piękniejszy gdy jest tak leniwie rozgrzebany i spokojnie gryzący trawę? Wypełniony uśmiechem i spokojem aż po granice możliwości ? Tak właśnie u nas wypełnia się normalny dzień i nie zmieniłabym  go za nic na świecie . Zagroda tętni życiem choć po spokojnym przeliczeniu doszło do mnie, że połowy piskląt kurzych nie ma, pewnie koty sąsiadów lub jastrzębie wyruszyły na mój dorobek. Zostało więc 15 piskląt zielononóżek i 11 Susseksów. Na szczęście kaczuszek jest tyle ile było czyli 19 plus 2 dorosłe osobniki. Zginęły  gdzieś dwie gęsi więc zamiast 20 jak na początku jest teraz tylko 15 , owce mocno podrosły i ich runo zaczyna przybierać na długości. Kozy się rozbrykały i trzeba znów wprowadzać dyscyplinę, ale po tych całych przeżyciach widzę że mleczność im wraca.Gdy mnie nie było leżały na trawie i mało jadły, mleko ucinały i posmutniały. Dziś od rana jedzą by nadrobić i leżenie im nie w głowie. Tylko sierść im zmatowiała i muszę je wykapać , widać stres i im się udzielił. Teraz dojdziemy do ładu i składu w tej naszej normalnej rzeczywistości. Obornika się nazbierało więc praca mnie czeka od poniedziałku nie mała. Siano na pastwisku w kopcach zagrzybiało i po dzisiejszym sprawdzeniu wiemy że nie ma już co go zbierać. Straty są ale czy aż tak ważne w przeliczeniu na zdrowie dziecka i pełności rodziny ? Natura gra swoim trybem jak tylko spuścimy wzrok zaraz domaga się swojego. Czy to dzikie zwierze czy głodny sąsiad mający na wyżywieniu gromadkę dzieci zawsze trzeba mieć oczy dookoła głowy. Straty są ale się odbudują , trochę pracy i wróci do normy wszystko. Mimo wszystko nad tym nie rozpaczam mając syna w domu.

  

Pozdrawiam gorąco.

czwartek, 25 lipca 2013

Głębia

Czy można nazwać to zbiegiem okoliczności? Tak wiele dochodzi do człowieka po fakcie, jak emocje opadają. Czy na prawdę można nazwać to fartem kiedy dzieje się coś raz za razem ? Jak opadł stres i te wszystkie złe emocje i przy kawie w tęsknocie za synem rozpamiętywałam całą tą historie, doszło do mnie że w tym wszystkim coś mi nie gra. Przecież nic nie dzieje się na tym świecie bez powodu, nie ma ot tak czegoś po to by było, musi to mieć wyraz czegoś głębszego.Przynajmniej ja mam takie nastawienie do życia. No dobrze stało się jak się stało - złamana rączka, zdjęty gips i przemieszczenie- ale właśnie tego dnia musiał ten lekarz przyjmować w Częstochowie .Właśnie tego dnia musiałam trafić na miłą recepcjonistkę przez telefon która powiedziała mi gdzie ten lekarz przyjmuje. Właśnie tego dnia ( co jest rzadkością) nie było tłumów i mogłam syna dać w ręce specjalisty.Właśnie tego dnia zostaliśmy przyjęci do najlepszego szpitala w Polsce. Drugi namacalny moim zdaniem cud to, że jak zauważyliśmy guzek właśnie tego dnia przyjmował doktor w częstochowskiej prywatnej klinice co uratowano mu zdrowie a nawet życie gdyż po dwóch dniach rozprzestrzeniło by się to zakażenie po całym organizmie. Można by nazwać to zbiegiem okoliczności? Następny przypadek, że właśnie w tym samym czasie gdy moje dziecko było po drugim zabiegu wysłałam sery do pewnej pani która miała w gościnie żonę lekarza właśnie z tej kliniki.Za co dziękuje, że okazali serce i chęć pomocy ( czy to zrobili czy nie, ważne że chcieli). I teraz najważniejszy moim zdaniem cud to że jednego dnia są złe wyniki a za dwa dni wyniki krwi idealne, a guz wchłonął się w takim tempie, że można już zapomnieć jak wyglądał sprzed dwóch dni!! I tak jutro jadę do syna by w piątek wrócić z nim do domu. Lekarze od dziś rana  robili wszystkie możliwe badania-od prześwietleń płuc do USG brzucha itp.By mieć pewność, że wyjdzie zdrowy z kliniki. Mój synek będzie w domu, skończą się jego koszmary nocne i płacz za mamą a ja znów odetchnę z ulgą i będę mogła patrzeć na jego uśmiechniętą buzię. Radość jest we mnie ogromna i taka wdzięczność do losu do ludzi do opieki kogoś tam na górze nad moim synem. Wdzięczność mnie ogarnia i pokora za daną nam szansę i możliwość radości a nie smutku. Dziękuję każdą cząstką siebie wszystkim dobrym duszom i ludziom,stróżom i opiekunom. Dziękuje !!!! Świat zaczyna być lepszym gdy zmieniamy go wpierw od siebie samych, dajemy po cząstce tej dobroci choć kilku osobom.Tylko wtedy nasze życie jest coś warte.Ma sens.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Dwa kolory rzeczywistości


Jak to w jednej rodzinie tworzą się dwa światy. W jednym jest radość i zabawa w drugim szpitalne mury  zastrzyki i pobieranie krwi. Borysek nadal w szpitalu, nadal mało wiemy. Dzisiejszy poranek był radosny , dowiedziałam się od Tomka że lekarz badał Boryska i guz się zamiesza....krótko trwała radość.... Po USG guza pod paszką wyszło, że coś jest niepokojącego w tym malejącym guzku. Nie wiem co ale lekarz się zaniepokoił. Dodatkowo z porannego poboru krwi wyszły nie najlepsze wyniki badań. Znów stres i pytanie CO DALEJ? Czego się spodziewać? Jak już wychodzimy na prostą znów zaraz dołek. Martwię się i czuje jak stres robi spustoszenia w moim organizmie. Czuje chęć pojechania do syna a nie mogę. Adrianek jest u mnie bo Weronika nadal w szpitalu, na szczęście okazało się że to tylko 3 dniowa wirusówka. Przynajmniej o jedno dziecko się nie martwię.Dzieci szaleją a ja mam zajęcie . Przynajmniej nie zamartwiam się cały czas. Nie dają mi odetchnąć ale to przynosi mi więcej ulgi niż nie jeden środek na nerwy. Spodziewam się w środę teściowej która ma mi trochę pomóc, tym bardziej że chce w czwartek jechać do synka. Tęsknię za nim strasznie. Na domiar Tomka rozebrało przeziębienie, jakby nam stresów i problemów nie brakowało. Szpikuje się lekami by się nie rozłożyć całkowicie.Mam w sobie dużo siły i będę brnąć przez te zarośla problemów tylko ile człowiek wypłacze i ile się wy martwi o to dziecko sam ten na górze tylko wie.A tu ten inny świat- radości , które mi tętni życiem na podwórku.

Tak dziś myślałam, że jak tylko wróci mój syn do domu skończy się to całe zamartwianie, po chwili jednak doszłam do wniosku że wtedy i tak będę się zamartwiać, że tego nie będzie łatwo się wyzbyć z siebie. Każdy jego krok będzie przeze mnie monitorowany z obawą by sobie czegoś nie zrobił. Każda rana będzie już dla mnie stresem. Nigdy nie przechodziłam z dziećmi takich sytuacji, jest to dla mnie nowość.Teraz czuje, że jestem osaczona tym wszystkim i czuję się całkowicie bezradna. Te czekanie na telefon mnie zabija!! Jestem dobrej myśli tak przynajmniej sobie mówię pod nosem. .
Dziękuje za wsparcie, będę to chyba przez długi czas powtarzać. Miło jest dostawać takie komentarze pełne empatii i troski mimo że znacie mnie tylko z blogowego świata. Pozdrawiam

sobota, 20 lipca 2013

Smutny powrót do domu....

Strasznie wracać samemu do domu. Do domu bez dzieci i męża. Bez radości, bez krzyków. Ciężko wracać do samotności i ciszy. Ten dom zasnął .Synek straszenie płakał jak wyjechałam, biedny aż zasnął z płaczu. Mi za to serce znów pękło. Tym bardziej, że wyjeżdżając wiedziałam że nie jest dobrze. Antybiotyk nie działa, pod paszką guz dalej rośnie przybierając na sile. Od dziś dostaje dwa antybiotyki równolegle. Martwię się o jego organizm. Rozmawiałam z dr. Pileckim, niestety jeśli do wtorku guz nie zacznie się zmniejszać  Boryska czeka 3 operacja na węźle chłonnym. Jak my znów przeżyjemy ten cios?? ten stres i obawę o dziecko? Jak znów przeżyje to Borysek? Nie wiem , pytania się kłębią a i tak jesteśmy skazani na ręce chirurgów. Mimo zmartwień, mimo matczynego bólu wciąż czeka na mnie praca. Serdecznie dziękuję znajomym którzy pomogli mi z kozami przez te dwa dni nieobecności,. za ich bezinteresowną pomoc!!! tacy ludzie to skarb!!! Po powrocie czekały litry mleka do przetworzenia. Kochani wybaczcie przez ten stres zapomniałam ogłosić, że sezon na sery dojrzewające się rozpoczął. Sery dojrzewajcie i dojrzewające w winie "Cabra al Vino".


Zdjęcia stare z przeszłego roku, nie mam czasu by ich zrobić a jeszcze aparat coś szwankuje. Ciężko pogodzić pracę z zmartwieniami o dziecko, ciągłymi wyjazdami. Tylko czy ja mam jakiś wybór? Gdybym mogła siedziałam bym z moim dzieckiem w szpitalu non stop, tylko życie jest inne. Szkoda, że dziecko ponosi konsekwencje działań dorosłych. Straszne to wszystko a ja w tym pustym domu siedzę i się zamartwiam. Na dodatek córunia siostry trafiła dziś do szpitala na oddział zakaźny. Malunia taka a już musi poczuć smak szpitala. Trzymam słoneczko za ciebie kciuki i sercem jestem z tobą!!! Jutro przywiozę córkę z Adrianem (starszym bratem Weroniki ) do siebie. Dwoje dzieci w rodzinie w szpitalu. Strasznie się u nas ostatnio dzieje :( Pozdrawiam was serdecznie i dziękuje za ciepłe słowa w komentarzach jakie daliście!

środa, 17 lipca 2013

Pasmo nieszczęść.....

Za szybko cieszyliśmy się, za szybko.... Borys wczoraj w nocy trafił na oddział w Klinice w Chorzowie. Niestety przez paluszek w operowanej rączce dostała się straszna bakteria, która zaatakowała jego węzły chłonne. O krok brakowało by wdała się sepsa. Od rana podawano mu końskie dawki antybiotyków , o 13.10 trafił znów na blok operacyjny gdzie czyszczono kość w paluszku z ropy. Znów zabieg trwał 2 godziny. Znów moje dziecko cierpi, znów jego małe ciałko musi przeżywać koszmar, ciągłych cięć i igieł. Tęsknie za spokojem, za dziecinnym kłótniami i zabawami. Mam dosyć patrzeć na cierpienie synka. Wróciłam dziś po 18 do domu, samochód oddany do mechanika bo już w drodze powrotnej ledwie dychał. W piątek zawiozę córkę do siostry i jadę do syna na dwa dni. Dzięki pomocy Jakuba który wydoi mi kozy i babci która przypilnuje ich bezpieczeństwa mogę jechać pobyć  i przytulić synka.Strasznie mi serce krwawi.... :((((

sobota, 13 lipca 2013

Cała historia

Pomyśleć, że przed wczoraj byłam załamana i zapłakana stanem dziecka, że przygotowywałam się na jego długi pobyt w szpitalu i rekonwalescencję. A tu synek już w domu :)
Jak ta cała historia się zaczęła? Zbliżał się termin zdjęcia gipsu, w poniedziałek pojechałam do chirurga.Lekarz zlecił na środę rentgen i wizytę. Po prześwietleniu rączki w gipsie wyszło na jaw, że rączka nie tyle że się nie zrosła ale kość przesunęła się o 40 stopni.Skierował nas na drugi dzień do szpitala. Nie umiem opowiedzieć co czułam gdy zdjęli mu gips. Byłam przerażona i zrozpaczona, Borysek miał tak krzywą rączkę, że nie dało się tego nie zauważyć.Lekarz zlecił operację.Chciał nas przyjąć tego samego dnia ale poprosiłam o jeden dzień zwłoki.Musiałam ogarnąć wszystko, pomyśleć co z córką jak ze zwierzętami. Pojechałam do domu. W domu tylko płacz i aż mnie ściskało na samą myśl o szpitalu w Częstochowie. Nie gnę do modlitwy ale jedną osobę którą szanowałam i uwielbiałam był Jan Paweł II w myślach poprosiłam go o pomoc. Po godzinie przyszło mi na myśl by zadzwonić do Kliniki prywatnej w Częstochowie i poradzić się w znalezieniu dobrego chirurga dziecięcego. Byłam w szoku jak pani z recepcji powiedziała, że właśnie dziś przyjmuje na ul. Worcella lekarz który jest ordynatorem Ortopedii w Chorzowie. Zaznaczyła że lekarz jest jednym z najlepszych w Polsce i do niego zawsze tłumy czekają pod gabinetem.Nie zastanawiałam się ani chwilę ubrałam synka, zabrałam całą dokumentację leczenia i pojechałam do Częstochowy. Była godzina 20.30 gdy czekałam już pod gabinetem. Wiedziałam, że nas przyjmie ponieważ ten lekarz przyjmował tego dnia tak długo aż do ostatniego pacjenta.Po godzinie byliśmy już w gabinecie, lekarz obejrzał prześwietlenie i od razu dał skierowanie na oddział w Chorzowie do natychmiastowej operacji. Zapytał tylko czy dam rade dojechać już dziś, nie zawahałam się. Od razu zadzwonił i powiadomił pielęgniarkę oddziałową, że mamy się tam pojawić i Borysek ma być do rana przygotowany do operacji.Powrót do domu 21.30 szybkie dojenie karmienie i pakowanie. 23 wyjechaliśmy na miejscu byliśmy o 1 w nocy. Przyjęcie na odział trwało dosłownie 5 min!!! Noc przespaliśmy na podłodze pod łóżeczkiem syka który spał błogo nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Rano już pobrano krew na badanie i o 10.10 rano trafił na blok operacyjny.  Dwie godziny stresu , chodzenia w kółko.... Gdy wyjechał z sali zobaczyłam jego uśmiech. I te słowa zostaną w mojej pamięci: -Mamo miałem operację, wiesz?? :) Poczułam jakby z pleców mi zlazło coś ciężkiego, czułam że jest już bezpieczny, że nic mu nie grozi.Tomek został z Boryskiem na oddziale ja wsiadłam w samochód i wróciłam do domu. Była godzina około 18 jak dotarłam na miejsce. Po 36 godzinach na nogach miałam wrażenie, że lunatykuję. Zabrałam się do pracy, trzeba było wydoić kozy które rano nie były dojone, nakarmić i zrobić sery.Wieczorem siedziałam do późna, nie mogłam zasnąć czułam jak adrenalina jeszcze krąży w mojej krwi. Jak się położyłam po 23 zasnęłam od razu.Rano zajęcia jak co dzień plus kastracja koziołków z pomocą znajomego  które są przeznaczane na ubój. Przed godziną 12 Tomek zadzwonił informując mnie, że Borysek dziś będzie wypisany.Musiałam szybko nadgonić zajęcia , zjadłam coś na biegu wsiadłam w samochód i pojechałam do Chorzowa. I tak o 19 byliśmy w domku. Cali i zdrowi i przepełnieni radością, że synek już jest z nami. Jak można było do tego doprowadzić? Jaki lekarz zakładał mojemu dziecku gips bez nastawienia i i kontroli po 5 dniach gdy zeszła opuchlizna? Jak mógł doprowadzić i nie powiedzieć tego dziadkom, że powinno się gips zmienić po 5 dniach by nie było luzu w gipsie i kość nie miała by pola manewru?? Ja mu tego nie popuszczę, nie jestem mściwa ale tym razem przejdę jak tajfun po jego życiu, nie dam mu odetchnąć za to co zrobił mojemu dziecku!!! Druga sprawa w Częstochowie to istne średniowiecze medyczne!!! Chcieli kroić mu rączkę, łamać kość i składać ją śrubami!!!! Takie zabiegi wykonywano ostatni raz 4 lata temu!! Na izbie traktowano mnie jak rozhisteryzowaną mamuśkę, jak tłumoka który nie wie jakie są następstwa przemieszczenia kości!! W tych szpitalach nie pracują ludzie tylko znerwicowane, zadufane snoby. Zero współczucia jakiejkolwiek empatii dla chorego i rodziców. W Klinice Pediatrii i Onkologii w Chorzowie jest inny świat, ludzie są mili, pielęgniarki mają wspaniałe podejście do dzieci i rodziców. Oddział wygląda jak przyjazne przedszkole a lekarze są profesjonalni. Szczerze polecam Dr.Pileckiego, jeszcze nie spotkałam tak dobrego lekarza , nie tylko potrafił normalnie z człowiekiem porozmawiać ale i wesprzeć. Osobiście operował mojego synka. Zabieg polegał tylko na ustawieniu kości drutem , ranka jest tak mała jak łebek od szpilki.Nikt mu kości nie łamał ani rączki nie ciął. Jest ustawiona na szynie bez gipsu a synka raczka nie boli wcale!! Za dwa tygodnie czeka nas wizyta u doktora a po 7 tygodniach zdjęcie pod narkozą drutu w klinice. Teraz czas odpocząć, odetchnąć, wyzbyć się stresu i cieszyć się dziećmi. Pozdrawiam, dziękuje za wsparcie Wam  oraz rodzinie. Każdy bardzo przeżywał tą tragedię która na szczęście skończyła się dobrze.

piątek, 12 lipca 2013

Dziękuję!!

Dziękuję za wasze wsparcie, za słowa otuchy!! Synek jest po operacji, ma się dobrze. Nie operowali go w Częstochowie.Wczoraj wywiozłam go w nocy do Chorzowa pod opiekę do Kliniki. Wspaniali lekarze i opieka, profesjonalnie zoperowana rączka. Teraz jest z nim tatuś, ja musiałam wrócić do córki i zwierząt. Ciężko mi ale wiem, że jest pod dobrą opieką.Odbieram go w poniedziałek. Nareszcie będzie z nami w domu.Mimo, że jestem 38 godzin bez snu , na nogach, po przebytej podróży w obie strony nie mogę zasnąć i wciąż jestem myślami z nim. Cały stres i adrenalina chyba wciąż mnie trzyma.

czwartek, 11 lipca 2013

Gdy mnie nie będzie....

będę spędzać czas przy łóżku mojego synka, ocierać mu łzy gdy będzie go bolało, będę czuwać w białych ścianach.Mój biedny synek. Nie w swoim łóżeczku, nie pod swoją ukochaną kołderką.... Jutro będę przeżywać ciężkie chwile, mój czteroletni synek będzie miał poważną operację ręki. Nie czuje się na siłach mówić o szczegółach może jak miną te trudne chwile, jako matce pęka mi serce na myśl co go czeka.
Na pewien czas zniknę. Pozdrawiam

wtorek, 9 lipca 2013

Coś dziwnego?? :)))


Ja grabię w duże kopki, Tomek widłami ładuje siano na przyczepę i dumne siedząc na swym kładzie (którego ja nazywam Pierdziołkiem) zwozi je do stodoły. Później przerzucanie siana pod sam dach stodoły i wieczorem z ledwością wracamy do domu. Mimo wszystko praca się nie kończy, Tomek szykuje i kąpie dzieci przed snem a ja doję i karmię na noc. Powracam do domu tuż przed zmierzchem a jeszcze sery trzeba zrobić. I tak od kilku dni wciąż na pełnych obrotach. Jak już oblepiona jestem od potu i gryzących nasion traw grabiąc myślę, że tylko dwa trzy dni i jak położę się na hamaku nikt siłą mnie nie ściągnie!!!Jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko trochę -myślę.A siana cały czas tyle samo jakby w ogóle nie ubywało. Z hektara spokojnie w tym roku zbierzemy ponad tonę gdyż przeciągnięcie się pierwszego pokosu do lipca doprowadziło, że trawa była wysoka do 1,5 metra. Nudny wstęp prawda? Nie o sianie chce dziś pisać ale o czymś co mnie spotkało nad ranem. Rano wyszłam przed dom kierując się w stronę do zagrody, z dala już zauważyłam, że na okólniku coś się poruszyło. Od razu pomyślałam, że te moje szelmy coś wykombinowały i wydostały się z zagrody na okólnik ale to nie były one. Czekały już na mnie, od kilku dni wiedziałam że do mnie dojadą ale nie wiedziałam, że tak niespodziewanie. Znajomy je zostawił  i wrócił później zastając mnie na pastwisku gdy zdejmowałam linki pastucha. Po chwili rozmowy zapytał- Chcesz jeszcze jedną dojną? Oczywiście! od razu się zgodziłam. I tak po godzinie kolejna była u mnie.Nie kupiłam ich ale są u mnie, można nazwać to nawet prezentem. Coś w stylu dzierżawy na czas nieokreślony. Bo tak to już jest jak dwie osoby nie potrzebują konkretów. Rozmowa, propozycja, zgoda i realizacja. Po co zbędnie doszukiwać się drobnostek? To jest kwestią wzajemnego zaufania i pewności co do drugiej osoby. Ja mam u siebie te wspaniałe istotki oraz jego pięknego i powabnego który będzie na rozród dla moich kóz a znajomy ma coś na czym mu zależało. Choć dokładnie nie wiem co heheh nie pytałam. Wiem, że problem pokrewieństwa wiem że ma kolejnego kozła do rozrodu tej samej rasy i nie mogą być razem. To wiem a reszta ?? Jest zbędna! Kwestia zaufania.
I tak przedstawiam Wam kochani piękne kozy i kozioł rasy Anglo-nubijskiej!!! :))))






Absolutnie zmieniam zdanie co do kozłów, po prostu nam się źle wcześniej trafiło. Boguś jest boski!! Łagodny, spokojny totalnie obdarty z agresji!! Moje dzieci go uwielbiają i dosłownie chodzą za nim krok w krok. Śmiać mi się chce gdy mówią, że to ich Boczuś hehehhehehe :)))  Trzymacie się!! Pozdrawiam!!!

niedziela, 7 lipca 2013

Czarno na białym

W takich sytuacjach wiadomo kto potrafi cieszyć się z naszych małych i dużych sukcesów. Wychodzą wtedy na jaw intencje ludzi i ich empatia do drugiej żyjącej istoty. Większość osób z mojego otoczenia cieszą się wraz ze mną z poczynań i każdego nowego kroku Mai ale są i tacy których absolutnie to nie interesuje. Szczerze aż dziw bierze, że nie robi to na nich wrażenia.Nie umiałabym tak podejść do cierpiącej istoty w tej kwestii kozuli i nie umieć cieszyć się z każdego nowego błysku w jej oku czy też nowych osiągnięć jakie poczyniła w trakcie leczenia.Od razu widać po człowieku któremu opowiadam, że  jest to dla niego dość nudny temat, że z chęcią by skończył ale kulturalnie ze znudzonym wyrazem twarzy słucha co do niego mówię. Są i tacy którzy szczerze pytają czy nie można by było porozmawiać o czymś innym.Odczuwam wtedy dość spory żal, nie ze względu że ktoś nie chce mnie wysłuchać ale przede wszystkim z powodu jakie puste jest jego życie bez emocji.Na szczęście są i dobrzy ludzie którzy jak wy wspierają mnie w leczeniu Mai oraz na miejscu którzy wręcz pomagają i dobrym słowem. Jak np. mój znajomy który mimo niedzieli przywiózł mi z samego rana Velbazen 10% na odrobaczenie przeciw motylicy. Środek ten jest trudno dostać w jednej dawce jeśli chciałabym zakupić musiałabym duży pojemnik za 200 zł który by starczył na stado chyba 200 kóz. Także wdzięczna jestem za takie gesty pomocy i wparcia chociażby przez telefon pytając mnie jak się czuje kozula. Dla mnie leczenie Mai jest ogromny sukcesem, nie tylko że muszę działać sama ale i przede wszystkim wiem jak działać i z czym walczę. Dziś przełom ogromny, koza wstawała sama nie upadała na ziemie niczym kłoda, silnie stała na nogach i jadła zielonkę. Co chwilę jak nie ja to babcia z krzykiem : "-Patrz stoi !! - Patrz chodzi!!!"
Niesamowite tym bardziej, że polazła mi w róże i objadła kilka kiści zanim dobiegłam. Róże odrosną a ja przynajmniej jestem zadowolona że wraca jej typowe łobuzerskie kozie podchody :) Maja musiała iść na łańcuszek, długi ale jednak! Bo zjadłaby mi wszystko a tego bym nie przeżyła. Bądź co bądź ale nad ogrodem kwiatowym się trochę napracowałam ehhehe. Mimo łańcuszka ładnie chudziła i jadła. Jestem bardzo ale to bardzo zadowolona :) Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i dzięki wielkie za wsparcie!! :))))



Cynamona z ciekawości się przyglądła

A Tola jak Tola jadła i jadła :)

sobota, 6 lipca 2013

Dwa kroki do przodu.

Miałam napisać na końcu ale nie mogę się powstrzymać :))))) Maja dziś wstała sama o własnych siłach, przeszła pół podwórka, pojadła na stojąco chwile i się położyła. Szkoda, że nie widzieliście mojego dziwnego tańca radości ahhahahah :)))) Czyli dobrze zdiagnozowałam i wiem by dalej działać w moim leczeniu. Dziś więc post na wesoło i same dobre wieści. Wyległo się kolejnych 9 kaczuszek pod kurką oraz jedna z jaj padłej mamy. Tzn że jaja nie przymarły i będą się wykluwać dalej :) Podsmarowując mam 20 młodych kaczuszek biegających po podwórku :)))
Wreszcie zaczęły się sianokosy, sąsiad skosił swój hektar a ja od dwóch dni obracam by dobrze wyschło. Planuje w poniedziałek ściągnąć siano do stodoły :) Tym razem będzie mi trochę lżej bo zamiast na plecach w plandece będę ścigać sobie wózkiem. :)))
Zakwitła u mnie juka, niby juka jak juka ale ta jest niespotykana. Jeszcze takiej nie widziałam.Łodyga ma ponad 1,5 metra i piękne duże kwiaty. Wcześniej kwitła ale marnie, widać kozi obornik na zimę dał swoje owoce :)


I tak mi latają nad głową nowi obserwatorzy :)
Pozdrawiam wszystkich :)

piątek, 5 lipca 2013

Głowa do góry!

Pani Moniko - jeśli Pani tak zdiagnozowała to tak na pewno musi być! Da sobie Pani sama radę - jak zawsze!". To odpowiedział mi weterynarz przez telefon. Niestety choroba go zmogła i nie może mi pomóc. A więc podsumowując, jaka jest moja diagnoza zalegania Mai? Oj jest tego sporo....Zarobaczenie ( podejrzewam motylicę i na dniach mam dostać środek od znajomego w zastrzyku),. anemia i to poważnie zaawansowana- zakupiłam dziś żelazo, a że u weterynarza nie było dostępne zakupiłam najdroższe i najlepsze kapsułki dla ludzi w aptece. Postanowiłam kapsułki otwierać (gdyż rozpuszczają się w naszych kwasach żołądkowych a nie w żwaczu) i robię wlewy bezpośrednie do żwacza.Kolejna diagnozą jest absolutny brak witamin i minerałów w organizmie. Mam specyfik w zastrzyku do mięśniowo i mam podawać 3 dni z rzędu. Efekt powinien być widoczny za 3 dni , Maja jak nie wstawała tak nie wstaje. Nosze ją, przesuwam , obracam i masuję.Czekam na rezultat.Choć oczy już nie są mętne( jakby za mgłą) tylko rezolutne i ciekawe jak na kozę przystało . Musi być dobrze!!! Nic u mnie nie padło i nie padnie!!

czwartek, 4 lipca 2013

Przygnębiający widok sielskiego życia

I jak życie się przeplata ze smutkiem i radością tak samo życie na wsi nie jest temu obce. Gazetowe wycinki o sielskim życiu na wsi to absolutna bzdura i nie warto wierzyć naciąganym słowom. Niby tak spokojnie u mnie niby tak sielsko ale zawsze coś się dzieje i nie zawsze jest to dobre.Chyba dziś same złe wieści, jedna gąska dwa dni temu została zaatakowana przez psa sąsiada. Dzięki pastuchowi uniknęła śmierci. Przeszła gdzieś pod pastuchem i poszła pojeść trawki do sąsiada dorwał ją tam znienawidzony przeze mnie pies. Udało jej się wyrwać i przeskoczyła pod pastuchem ale pies zdarzył zrobić jej kilka poważnych ran. Uszkodził jej nogę ale była w dobrym stanie. Opatrzyłam ją i umieściłam w osobnym boksie by przeczekała do czwartku gdy przyjedzie do mnie babcia która mogła by się na ten czas zająć dziećmi gdy ja bym zabrała się za ubój. Niestety nie doczekała, bo mój szalony, wredny i bestialski kogut dobił ją dziś rano. Gdy rano ją widziałam miała się dobrze po kilkunastu minutach wróciłam po nią by umieścić ją na trawie już nie żyła. A kogut jeszcze dziobał ją w głowę siedząc na jej plecach. Prawie już byłam zdolna ubić gnata ale się powstrzymałam. Gąska stracona. Druga zaś gęś dziwnie zachorowała, dosłownie oślepła. Oczy zaszły jej jakby bielmem a wokół dzioba napuchło jakby było wypełnione jakąś cieczą. Leczyłam ją czym mogłam, zakrapiałam oczy świetlikiem i rumiankiem. Nic nie pomogło aż oślepła całkiem. W piątek idzie na ubój, chyba że ktoś ma jakąś dobrą rade w uleczeniu gąski?? Co do kózki...Maja moim zdaniem jest jedną nogą na tamtej stronie i chyba nie chce wrócić. Po tygodniowej walce z biegunką jaka ją dręczyła mimo ustąpienia i wyleczenia Maja położyła się i już nie chce wstać. Końskie dawki wapnia do mięśniowo nie działają. Maja leży a gdy chce wstać upada w połowie bezsilnie. Stawiam ją na nogach , trzymam masuję i nic. Nawet wykąpać jej nie mogę  po tych ostatnich dniach biegunowych sensacjach. Apetyt ma ale cóż z tego jak wstać nie może?? Czuję się bezsilna, i mam żal do siebie że znów wplatałam się w taki stres :( Czemu ja sobie to robię???Świata nie zbawię!!! Zaczynam się nie rozumieć. Faktem jest , że jak wymieniałam się na kózki znałam absolutnie inne fakty na temat jej zdrowia.Nie spodziewałam się takich sensacji... Nic więcej nie mogę zrobić, jeśli ma żyć żyć będzie. Na trawkę praktycznie ją niosę na rękach.Tola otacza ją troskliwą opieką, zanim dobiegłam do domu po aparat już było po, szkoda że nie możecie zobaczyć jak Tola starła się głową podnieść Maję.
(Ps. dźwięk w tle-Pracujący T.)
I tak cały czas leży, widok mnie przygnębia. Co mogę zrobić więcej??